Dzień I-II: Wyruszyliśmy do Azji Centralnej

IMG_1621

Na początek chciałbym poruszyć kwestię fundamentalną. Od pewnego czasu zachodzę w głowę w jakim celu od 8 lat spisuję relacje z naszych wyjazdów. W końcu jestem osobą skromną, nie szukam poklasku, pieniędzy, pogłosu, nie jestem influencerem czy innym wynalazkiem współczesności, noszę okulary, ale nie pracuję w korpo itd…

Bez sensu.  Czy Wam się podoba czy nie, pisać będę nadal i zdaję sobie sprawę, że moje wpisy nie zawsze są interesujące i atrakcyjne poznawczo. Wierne grono czytelników od lat poklepuje mnie jednak po pleckach niczym dobry (chytry) wuj w Boże Narodzenie i z udawanym uśmiechem podkreśla, jakim to jestem kozakiem, że piszę BLOGA. Chciałbym podkreślić, że nie robię tego dla fejmu (co potwierdzi brak wpisu od 4 lat), lecz poczucia pewnego obowiązku przekazania ludziom bezużytecznych informacji i oderwanych od rzeczywistości przemyślen. Z drugiej strony, skoro większość influłenserów (serio, napisałem to, ale się wstydzę) karmi nas na co dzień totalnie beznadziejnymi rzeczami, to ja też mam prawo dorzucić swoje 3 grosze. Mam dodatkowo nadzieję, że w końcu ktoś mnie skrytykuje, a nie będzie mnie chwalił bez opamiętania. Ludzie, nie jestem influłenserem, tylko zwykłym pracownikiem serwisu samochodowego. Konstruktywna krytyka jest dla mnie ważniejsza niż najsłodsze, oderwane od rzeczywistości pochwały.

Dla osób które zaglądają na mojego bloga po raz pierwszy (a jest to bardzo prawdopodobne, bo ten jest nowy, poprzednie nie istnieją, wobec tego ktoś może pomyśleć że wymyśliłem sobie to, że kiedykolwiek wyjechałem poza granice Powiatu Kaliskiego) mam następującą informację: postanowiłem sobie kiedyś z moim tatą Dariuszem, że od tej pory będziemy podróżować do miejsc nieoczywistych. I trzeba przyznać, że do 2015 roku się to udawało. Najpierw wyprawa wokół Morza Czarnego Mercedesem w114 z 1972 roku, następnie zakup G-klasy i Azja Centralna w 2012, Gruzja, Armenia i Górski Karabach rok później, w 2014 Zakarpacie, a w 2015 – Iran i Kaukaz. W zasadzie nic wielkiego, lecz nadal coś bardziej atrakcyjnego poznawczo niż pokazywanie wymalowanych pyszczków na instagramie (zakurzone terenówki są dużo fajniejsze).

Wobec tego jest rok 2019, minęło parę lat od ostatniego wyjazdu i Dariusz (mój ojciec) uderza pięścią w stół i stwierdza, że nie byliśmy w Tadżykistanie, Turkmenistanie, a w Uzbekistanie tylko 3 dni i jest to po prostu żenujące. Zgadzam się z nim w 100% i tak rodzi się koncepcja kolejnej wyprawy. Chrzest bojowy robimy w rumuńskich Karpatach w maju tegoż roku, samochód zdaje egzamin, wraca z uszkodzonym przegubem do Kalisza, po czym okazuje się, że część ta znajdowała się w nim od nowości… Tzn. od 1989 roku. Myślą przewodnią autora tego bloga oraz jego najwierniejszego współtowarzysza w postaci ojca jest przekonanie o niezniszczalności pojadzu, który jednak jest „zniszczalny”, ale przeważnie wynika to z błędu człowieka. Wiele razy się już z naszym pojazdem kłóciliśmy, lecz przeważnie musieliśmy go przepraszać.

Tym razem jednak G-klasa doczekała się przełomowych zmian w swoim wizerunku. Chciałbym tylko dodać, że jest to pojazd przerobiony – posiada silnik od Mercedesa w124 (300D Turbo), automatyczną skrzynię biegów od Sprintera, mechaniczną wyciągarkę od radzieckiego pojazdu opancerzonego BRDM, zabudowę wyprawową, namiot dachowy marki Maggiolina, lodówkę, oraz…

… nasz najcudowniejszy, najlepszy, cutting edge technology, choć troszę odgrzewany, wynalazek – PRYSZNIC NA CIEPŁĄ WODĘ. W tym roku polecieliśmy mocno, scaliliśmy wszystkie niezrealizowane pomysły w jedną całość i wreszcie powstał – prysznic na ciepłą wodę o pojemności 50 litrów. Nie będę się na razie rozpisywał, pokażę Wam jak to działa prosto z Górnego Badachszanu.

Tymczasem w czwartek, 8 sierpnia ok. godziny 17:30 wyruszyliśmy z Kalisza. Przygotowania do wyjazdu były niezwykle mozolne. Dziesiątki przeróbek, które ponownie zajęły niezliczoną ilość roboczogodzin wreszcie przyniosły jednak efekt pojazdu, który na moje oko wygląda profesjonalnie i zdaje się, że jest gotów ponownie odwiedzić Azję Centralną. Dodam tylko, że jest z nami jeszcze jeden towarzysz – Bartek.

Dokąd można dojechać, skoro w podróż wyjeżdża się o 17:30? Otóż jeżeli mieszka się w Kaliszu, ostatni tydzień spędziło się pracując po 14 godzin nad samochodem wyprawowym, który to porusza się z prędkością maksymalną 100 km/h i waży 4 tony, odpowiedź może być tylko jedna. Jest to kemping nad jeziorem Turawskim na opolszczyźnie. Fantastyczny festiwal januszerki (m.in. kabaret Neo-Nówka, z całym szacunkiem dla niego, włączany przez sąsiadów z youtube), do którego dołączają „podróżnicy” z Kalisza. Shame on you.

O poranku 9. sierpnia w popłochu opuszczamy Turawę (dodam tylko, że sanitariaty pamiętają tow. Gomułkę) i wyruszamy na południe. Cel jest ambitny – Segedyn na Węgrzech. Szyki psuje nam jednak brak podstawowych dóbr, m.in. zasilaczy na 12V i przewodu do kuchenki gazowej. Tracimy cenny czas w centrum handlowym „Europa Centralna” (fajnie, że jedziemy do Azji Centralnej, super zbieg okoliczności) w Gliwicach, a następnie kierujemy się do Brna. Na południowych Morawach wybieramy fenomenalny lokal serwujący piwo, utopence i nieprawdopodobną golonkę. Zamawiamy 3 golonki, jednak barman stanowczo rzecze, że jedna wystarczy dla nas trzech. Nie sądziłem, że golonka może być tak dobra. Wegetarianie i weganie mogą w tej chwili zakończyć śledzenie mojego bloga. Subiektywna ocena Brna wypada zatem na 5 z dużym plusem. Oczywiście poza speluną nie widzieliśmy zbyt wiele, ale czytelników proszę o przyzwyczajanie się – wystarczy, że uczestnicy tego wyjazdu dobrze zjedzą i napiją się, a nawet największe piekło będzie dla nich wybitnym miejscem. W Brnie polecam zatem bar Blahovka.

Z Moraw udajemy się dalej na południe – do Bratysławy, a następnie do Budapesztu, gdzie spędzamy noc na kempingu wśród Włochów w fiatach ducato. Kemping szybko opuszczamy w poszukiwaniu nocnych wrażeń. Okolica jest z wielkiej płyty, jednak są w niej rozsiane knajpki z piwem i palinką. W jednym z nich zostaje porzucony nasz plecak z dowodem rejestracyjnym, paszportami, ubezpieczeniami i promesami wjazdowymi do Azerbejdżanu i Tadżykistanu. Rzutem na taśmę odzyskujemy cenne rzeczy. Zgodzicie się, że brak używania inwektyw na blogu jest rzeczą nadrzędną, wobec tego nie będę kontynuował tematu.

Jeżeli chodzi o usterki, przed Brnem wystrzelił jeden z gumowych przewodów przelewowych. Nowych czytelników przestrzegam – jestem w stanie rozpisywać się o kwestiach technicznych, ponieważ samochód za 2 tygodnie kończy 30 lat, został zmodyfikowany, a każdy wyjazd jest testem funkcjonowania udoskonalonych podzespołów. Wszystko wychodzi w praniu. Jutro z Budapesztu wyruszamy do Serbii, a dalej do Bułgarii i Turcji.


2 myśli w temacie “Dzień I-II: Wyruszyliśmy do Azji Centralnej

  1. Tak więc masz, macie pierwszego krytyka!!! Jak można wyjechać bez zasilaczy 12 v i przewodu do kuchenki ?!!? Ja się pytam !!! To karygodne !!! 🤣🤣🤣. To że robicie to razem z Ojcem to dla mnie !!! – „czapki z głów” 👌👍👌👍👌👍. Wielu zajefajnych przygód życzę !!! 🍾🍾🍾

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do wiktorsochacki Anuluj pisanie odpowiedzi