
Zgodnie z obietnicą, rozpoczynam cykl opowieści o naszych wyprawach. Przed siedmioma laty udaliśmy się w podróż wokół Morza Czarnego autem z 1972 roku.
Dzień I, 14 sierpnia 2011
W niedzielę o brzasku rozpoczęła się nasza podróż wokół Morza Czarnego. Wystartowaliśmy z miejscowości Borek obok Kalisza. Około godziny 5:00 z garażu wytoczył się biały Mercedes-Benz w114 coupe z potężnym silnikiem 300D zapożyczonym ze swojego następcy – w123. Bagażnik wypełniliśmy po brzegi dużą ilością gratów, która miała dodać pewności siebie w perspektywie niespodziewanej awarii – klucze, węże, kable, części zamienne, śruby, nakrętki, podkładki itp. Dodatkowo przenośna lodówka, kuchenka gazowa, namiot, słowem – długo by wymieniać. Na szczęście model w114 coupe bagażnik ma dość pojemny.

Z Borku wyruszyliśmy w stronę Sieradza, do którego ze względu na niskie natężenie ruchu dotarliśmy bardzo szybko. Niestety, już w Zduńskiej Woli przytrafiła nam się pierwsza awaria. Nagle temperaura urosła do blisko 100 stopni, a następnie, jak się po chwili okazało, pękł jeden z węży układu chłodzenia. Oczywiście, w zgromadzonych przez nas zestawach naprawczych bez trudu znaleźliśmy zamiennik i usterkę bez trudu naprawiliśmy. Skończyło się na strachu. Lecz im dalej w las…

Niestety, temperatura silnika wciąż wahała się w granicach 90-95 stopni. Doszliśmy do wniosku, że chłodnica wody nie ma wystarczającej przepustowości. Spytacie pewnie: co za durnie wybierają się w tak daleką podróż starym gratem, gdy w dodatku grzeje im się samochód już 100 km od domu. Otóż spieszę z wyjaśnieniami. Tydzień przed wyjazdem w Mercedesie, oczywiście z winy czynnika ludzkiego, rozleciał się silnik. Nie chcę opisywać okoliczności bo to niezbyt przyjemne wspomnienie. W tydzień udało się nam go wymienić na inny, w dodatku o innej pojemności, co skończyło się kilkoma modyfikacjami. W ferworze walki zapomnieliśmy jednak o chłodnicy, która z jakiegoś powodu była zatkana…

Jadąc przy chodzącej na pełnych obrotach nagrzewnicy, dotarliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego. Przy filiżance marnej kawy na stacji Orlen, podjęliśmy decyzję, że odwiedzimy jedną z okolicznych giełd samochodowych. Wybór padł na Kielce. Po drodze dwukrotnie się zatrzymywaliśmy w celu ochłodzenia układu. Dotarliśmy na kielecką giełdę z zamiarem kupna chłodnicy, jednak wówczas Darek wpadł na pewien pomysł. Mianowicie, postanowił zastosować dodatkowy wentylator (w miejscu przeznaczonym na wentylator klimatyzacji, której samochód nie posiadał). Nie bez trudu w alejkach pełnych badziewia znaleźliśmy pewnego sprzedawcę. Naszą uwagę najpierw przykuł Mercedes 207D, a następnie wentylatory wymontowane z Audi i Volkswagenów. Za 40 złotych kupiliśmy wentylator, prawdopodobnie z Golfa lub Polo, a po kilkunastu minutach był on przymocowany. Sprzedawca z giełdy dał nam numer telefonu do kogoś, kto w Kielcach mógłby posiadać chłodnice do Mercedesów. Kontakt z owym jegomościem okazał się niemożliwy. Na nasze nieszczęście, nie zastaliśmy go w domu. Chwilę później temperatura w układzie wzrosła do blisko 100 stopni. Mimo tego, wentylator z VW bardzo nam pomógł na długich podjazdach w okolicach Kielc.

Mieliśmy niewiele czasu na podjęcie decyzji „co dalej?”. Wówczas zobaczyłem drogowskaz skierowany w prawo z napisem „Tarnów”. Pomyślałem: „Niedaleko Tarnowa jest przecież Nowy Sącz. W Nowym Sączu zaś facet, który ma sporo części do w114/115, które ściąga z Austrii”. Momentalnie złapałem za telefon. Odebrał po dwóch sygnałach. Spytałem: „Posiada Pan może chłodnicę do w115?”. On na to: „Oczywiście, kilka sztuk”. Ja: „Bo, widzi pan, jesteśmy właśnie w trasie, jedziemy dookoła Morza Czarnego. Obecnie mijamy Kielce i potrzebujemy taką chłodnicę na gwałt”. Na to on: „Nie pomogę wam. Jutro wyjeżdżam na wczasy, nie ma mnie w domu. Ale dam wam numer do znajomego z Wojnicza koło Tarnowa. Ściągnął takiego „dawcę” w ubiegłym tygodniu. Ma taką chłodnicę”.

Byliśmy uradowani. Początkowo nie mogliśmy się dodzwonić, jednak w końcu telefon zawibrował. Pojawiła się nadzieja. Po przedstawieniu naszej pilnej potrzeby, pan Krzysztof odparł: „Chętnie wam pomogę, ale… jadę na motorze, jestem obok Krakowa…”. Moje serce napełniła trwoga. Jednak po chwili głos w słuchawce odrzekł: „… ale moja mama jest w domu w Wojniczu. Zadzwonię do typa, który da wam chłodnicę. Leży u mnie w garażu”. Ruszyliśmy w mozolną, 115-kilometrową trasę do Wojnicza. Ogrzewani promieniami słońca i gorącym powietrzem lecącym z nagrzewnicy, dwukrotnie zatrzymując się w międzyczasie w celu „zgubienia” temperatury, w końcu dotarliśmy do malowniczej miejscowości o mniej malowniczej nazwie. Na podjeździe stały 2 Mercedesy w115 240D. Jeden z nich był przegniłym do cna gratem, z którego ostał się w zasadzie tylko i wyłącznie silnik. Niestety, chłodnicę, która się w nim znajdowała można określić zapożyczonym z języka niemieckiego słowem „umbau”. Chłodnicę wody jakiś rzeźnik przyspawał do nadwozia (!), natomiast chłodnica oleju wisiała zupełnie bezładnie gdzieś obok miejsca na akumulator. Na szczęście właściciel owego wozu posiadał jeszcze jedną, jakże pożądaną przez nas część. Po wyjątkowo długich poszukiwaniach, w zapchanym częściami od VW Kafera, Mercedesa w115 i rozmaitych jednośladów garażu, wreszcie znaleźliśmy chłodnicę. Okazało się, że była lutowana, jednak nie mieliśmy wyjścia. Właściciel niczego za nią nie chciał, jednak nie potrafiliśmy powstrzymać się od okazania naszej wdzięczności. Temperatura momentalnie spadła, utrzymując się w granicach 60-80 stopni. Drugi problem został rozwiązany…

Nasz plan podróży, surowo zweryfikowany przez chłodnicę wody, musiał siłą rzeczy ulec zmianie. Miast kierować się na Lwów i dalej przez Iwanofrankowsk do Czerniowców, odbiliśmy w kierunku Koszyc. Przekroczyliśmy granicę w Piwnicznej-Zdroju i w ten oto sposób znaleźliśmy się na Słowacji. Przy dość ostrym podjeździe temperatura w układzie podniosła się do 85 stopni. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na moment, zobaczywszy niebieskiego VW T3 na polskich blachach rozpoczynających się na „FZI”, z którego wysiadła grupka młodych ludzi, ok. 20-24 lat.

Rozmowa ze spotkaną młodzieżą toczyła się dość topornie. Udało się nam od nich wyciągnąć, że jadą na Bałkany, przez Rumunię, Bułgarię, Macedonię i Chorwację. Okazało się, że jadą załadowanym po brzegi VW T3. Zapytałem, czy ma może jeszcze silnik Diesla o pojemności 1.6. Wcale się nie zdziwiłem, gdy odpowiedzieli, że tak, owszem, mają jednostkę o mocy 50 KM i jadą spokojnie na „jedynce” pod górę. Życzyliśmy im powodzenia, lecz wtem naszą uwagę przykuła mała kałuża pod naszą „nową” chłodnicą. Niestety, lut „puścił” i polała się woda. Jednak po włączeniu wiatraka i tymczasowym uszczelnieniu chłodnicy, temperatura w drodze do samych Koszyc oscylowała w granicach 70-80 stopni, a woda już więcej nie uciekała z układu.

Dotarliśmy do drugiego pod względem wielkości miasta Słowacji około godziny 20:00, po nieomal 15 godzinach jazdy i walki z usterkami. Koszyce to prezepiękne miasto, jednak – przynajmniej na sierpniowy wieczór – świecące pustkami. To tyle na dziś, czas spać. Jutro wybieramy się do Bukaresztu.
Kilometry: 550