
Trzeba przyznać, że na granicy tadżycko-afgańskiej na rzece Pandż panuje jakby wzniosła atmosfera (albo przynajmniej osobiście tak to odebrałem). Przecież rzeczą oczywistą jest, że po drugiej stronie rzeki również mieszkają Tadżycy, a życie toczy się w tym regionie w spokojnym tempie. Mimo wszystko położenie geopolityczne Afganistanu, a także uwikłanie tego państwa w szereg problemów społeczno-politycznych sprawia, że samo o nim myślenie w moim przypadku powoduje niepokój. Tym razem nie dane nam było wjechać na jego terytorium, choć widok na drugi brzeg Pandżu towarzyszył nam jeszcze przez ponad 150 kilometrów.
Z Kalaikhum ruszyliśmy zatem na wschód, w kierunku Rushon. Jak wspominałem wyżej, jechaliśmy wzdłuż granicznej rzeki dróżką dość wąską, będącą w niezbyt dobrym stanie technicznym, a także niebezpieczną, gdy mijają się na niej dwie ciężarówki z przyczepami produkcji chińskiej. Byliśmy świadkami podobnej mijanki i przyznać trzeba, że kierowca w Pamirze nie ma lekko. Na drodze M41 dominują pojazdy ciężarowe marki Schacman (jak sugeruje nazwa, przypominają nieco MAN-y). Chińczycy przewidzieli, że wozy te będą eksploatowane w trudnych warunkach i dlatego zdecydowali się na zastąpienie plandeki fragmentem obciętego kontenera morskiego tak, by Schacman mógł ocierać się o skały i inne ciężarówki.
Po drodze do Rushon rozważaliśmy dwa warianty dalszej podróży. Pierwszy, bardziej mainstreamowy przewidywał kontynuowanie jazdy drogą M41 do Chorogu, a następnie do Murgabu. Drugim, bardziej kuszącym „odcinkiem specjalnym” była Dolina Bartang, która rozpoczyna się kilkanaście kilometrów za Rushon. Daliśmy sobie jeszcze trochę czasu na przemyślenie tematu. W Rushon udaliśmy się do lokalnej speluny na obiad. Obsługiwał nas kelner, który nie wyglądał na miejscowego – ani uroda, ani perfekcyjny rosyjski nie pasowały mi do otoczenia. Nie wiedział też zbyt wiele o Dolinie Bartang. Wobec wielu pytań Dariusza dotyczących okolicy, kelner bez przerwy krążył po lokalu w celu zasięgnięcia wiedzy u osób, które miejscowych przypominały już w 100%. Uzyskaliśmy zatem kilka sprzecznych informacji, ale wszystkie wskazywały na to, że Dolina jest przejezdna. Zjedliśmy dość przeciętny płow, uraczono nas równie przeciętnym piwem z beczki, zrobiliśmy jeszcze szybkie sprawunki i mogliśmy ruszać. Ciekawostką Rushon był jeszcze rzeźnik, który znajdował się w bagażniku opla astra zaparkowanego 10 metrów od wejścia do lokalu. Sztynks irracjonalny, choć mięso wyglądało wybornie. Miejscowym jakoś szczególnie nie przeszkadzały warunki panujące w bagażniku opla, ponieważ rzeźnik mógł pochwalić się sporym ruchem. Dodam tylko, że obok wozu ustawione miał zakrwawiony pinek oraz siekierę.
Zdecydowaliśmy się zatem na zaatakowanie Doliny Bartang, uprzednio tankując jeszcze zbiornik do pełna. Dariusz udał się jeszcze do banku w Rushon w celu wymiany dolarów na somoni. Jako że kantor był już zamkniętu, ochroniarz skierował go do sklepu na przeciwko. Oczywiście poza wymianą waluty mieliśmy też zaproszenie do domu od właściciela. Zmuszeni byliśmy odmówić, ponieważ wzywał nas Bartang. Przyznać należy, że Tadżycy są ludźmi bardzo gościnnymi. Jednak Pamirczycy przechodzą już samych siebie. Już pierwsze wioski w Dolinie Bartang utwierdziły nas w przekonaniu, że dokonaliśmy dobrego wyboru. W miejscowości Daszt ucięliśmy sobie pogawędkę z miejscowymi. Chcieliśmy przede wszystkim dopytać o to, czy droga jest w 100% przejezdna. „Oczywiście, że jest! Za godzinę ruszamy UAZ-em do Murgabu!” – stwierdził jeden z Pamirczyków. Miejscowi następnie wyrazili zapotrzebowanie na euro-fajki, po czym tradycyjnie otrzymaliśmy zaproszenie do domu. Po raz kolejny grzecznie odmówiliśmy i spytaliśmy o dogodne miejsce na kemping nad rzeką Bartang. „5 kilometrów stąd jest dobre miejsce, zauważycie, są drzewa” – rzucił najstarszy z zebranych na murku w centrum Daszt mężczyzn. Istotnie, w Pamirze z reguły gdy widzi się drzewa, z dużym prawdopodobieństwem można przypuścić, że jest tam miejscowość lub kiszłak (wieś). W terenie niezabudowanym drzewa są raczej rzadkim widokiem…
Do naszego miejsca kempingowego dojechaliśmy o zmierzchu. Mimo iż znajdowało się ono tuż przy głównej drodze, ruch specjalnie nam nie przeszkadzał – nocą minęły nas chyba 3 samochody. Jednym z nich był UAZ, który najpierw oddalił się o jakieś 100 metrów, a następnie zatrzymał się, po czym zauważyliśmy, że zbliża się do nas postać szczupłego mężczyzny. Okazało się, że był to spotkany wcześniej szofer z Dasztu, który zmierzał do Murgabu. Tak spodobał mu się nasz kemping, że skusił się nawet na kilka „głębszych”, po czym – co oczywiste – zaprosił nas do domu. „Następny kiszłak, pierwszy dom po lewej. Zapraszam rano na śniadanie!” – rzucił na pożegnanie, ponieważ zaniepokojeni pasażerowie UAZ-a w liczbie 12 wzywali go głośno, by łaskawie wrócił za kierownicę i dowiózł ich do celu.
O poranku okazało się, że ponownie nocowaliśmy w fantastycznym miejscu. Nasz „kemping” otoczony był ze wszystkich stron górami, przez co o wczesnej porze byliśmy odcięci od słońca, choć kilkadziesiąt metrów dalej uśmiechały się do nas dumne pamirskie góry. W czasie śniadania odwiedził nas Pamirczyk, który wybierał się do oddalonego o 5 km kiszłaku. „Lepioszka u was jest?” – zapytał. Początkowo myślałem, że towarzysz jest głodny i chce się do nas przysiąść. Lepioszki (czyli centralnoazjatyckiego chleba) nie mieliśmy, pokiwaliśmy zatem przecząco głowami. Wówczas staruszek zdjął plecak, wyciągnął lepioszkę i ją nam podarował. Gest był tak miły, że nie wiedzieliśmy w jaki sposób się zrewanżować. W zamian daliśmy zatem paczkę papierosów oraz uraczyliśmy przybysza szklaneczką pewnej dobrze schłodzonej substancji. Przemiły gość wyglądał na bardzo zadowolonego, jednak jeżeli został wysłany przez żonę do najbliższej piekarni po lepioszkę to raczej nie była zachwycona…
Wyruszyliśmy na północny wschód, jadąc lewym brzegiem rzeki Bartang. Od czasu do czasu mijaliśmy usypane z kamieni wzmocnienia, między którymi rozciągnięto stalowe liny. Z racji na fakt, że na rzece nie ma zbyt wielu mostów (czy może bardziej „mostków”, „kładek”), ludzie przeciągani są z jednej na drugą stronę właśnie za pomocą rzeczonych lin. Przyznać trzeba, że droga wzdłuż Bartangu nie należy do najbardziej uczęszczanych. Tym bardziej zdziwił nas w pewnym momencie widok samochodu jadącego w przeciwnym kierunku. Droga była na tyle wąska, że musieliśmy wycofać się o kilkadziesiąt metrów, by ustąpić nieznajomym przejazdu. Okazało się, że ciemnozielonym Land Roverem z imponującą zabudową wyprawową podróżowała australijsko-francuska para. Leigh i Steph byli zachwyceni Doliną Bartang i stwierdzili, że to chyba najpiękniejsze miejsce, jakie dotychczas odwiedzili, dlatego jadą ze średnią prędkością 8 km/h i podziwiają widoki. Dodam tylko, że gdy ich spotkaliśmy, dobiegał końca 23 miesiąc ich podróży… Zrobiliśmy pamiątkową fotkę, wymieniliśmy się namiarami i ruszyliśmy dalej, każdy w swoją stronę.
Pożegnawszy australijsko-francuską parkę, jechaliśmy już nie wzdłuż Bartangu, a… Bartangiem. Woda podmyła lekko drogę, choć nie był to zbyt wymagający dla G-klasy odcinek. Wkrótce dotarliśmy do miejsca, w którym łączą się rzeki Gudara i Murgab, zrezygnowaliśmy z trekkingu nad Jezioro Sareskie i zaczęliśmy się wspinać w kierunku drogi M41. Pierwsza przełęcz przyniosła nam kapitalny widok na Dolinę Bartang. Następnym przystankiem okazał się kiszłak o nazwie Ruchcz, położony na 2700 m.n.p.m. Zatrzymaliśmy się w centralnym punkcie wioski, gdzie zagadnął nas prawdopodobnie najważniejszy człowiek w miejscowości o imieniu Mirzobek. Prędko porzucił robotę przy zbożu i natychmiast zaprosił nas do swojego domu na obiad. Wizyta w pamirskim domu była przemiła. Zaproszono nas do izby, gdzie spoczęliśmy na podłodze i otrzymaliśmy po talerzu pożywnej zupy. Mirzobek usiadł razem z nami. Nie obyło się oczywiście bez 0,5 l dobrze schłodzonej substancji, którą postawił sam gospodarz. „Lepiej mieć 100 przyjaciół, niż 100 rubli” („Łuczsze imet’ 100 druzei, czem 100 rublei”), przekonywał Mirzobek i istotnie, sprawiał wrażenie człowieka poczciwego i w 100% szczerego, w dodatku bardzo pozytywnie nastawionego do życia. Zadałem moje dyżurne pytanie: „A kiedy było lepiej? Za czasów ZSRR czy obecnie?”. Mirzobek stwierdził, że oczywiście teraz. „Niczego nam tu nie brakuje. Dzieci chodzą do szkoły, mamy pomidory, cebulę, zboże, zwierzęta. Córka jest w Petersburgu, syn w Moskwie, trochę nam pomagają. Dajemy sobie radę. Mam nawet samochód – tu wskazał na roztrzaskaną ładę nivę, stojącą przed domem – ale niestety jechałem raz z Murgabu po pijaku, a że w pobliżu nie ma żadnego spawacza, tak już stoi. Ale silnik zdrowy, pali na strzała!” – opowiedział w dużym skrócie przesympatyczny Pamirczyk. „Fantastycznie że przyjechaliście! W dodatku, Witja, wspaniale mówisz po rosyjsku. Jesteście jak bracia dla nas. Przyjeżdża tu jeden Anglik, ale za cholerę nie mogę się z nim porozumieć. Z wami jest inaczej! Musicie koniecznie jeszcze raz nas odwiedzić!” – podsumował. Gdy odjeżdżaliśmy, obdarował nas jeszcze marchewką i pamirską cebulą. Jak się później okazało, warzywa miały niepowtarzalny smak. W podzięce zostawiliśmy Mirzobekowi kilka paczek marlboro. Był zachwycony. „Papierosy akurat rzadko nam dowożą” – stwierdził, rozkładając ręce.
Z Ruchczu jechaliśmy za ZiŁ-em, na którego pace podróżowało kilka osób. W pewnym momencie ciężarówka zatrzymała się nad potokiem, blokując nam drogę, a pasażerowie zaczęli napełniać zbiorniki wodą. Wydało mi się to dość dziwne, jednak kilkanaście kilometrów dalej znalazłęm odpowiedź. ZiŁ się zatrzymał, kierowca podniósł maskę, skąd buchnęło parą. „Uszczelka pod głowicą” – stwierdziliśmy zgodnie, po czym wyprzedziliśmy ciężarówkę i rozpoczęliśmy podjazd. Fantastyczną drogą wspięliśmy się na przełęcz na wysokości 4000 m.n.p.m. Zaczęło się ściemniać, w dodatku zrobiło się zimno i nieprzerwanie towarzyszyły nam pył i kurz. Przestraszyły nas też pierwsze objawy potencjalnej choroby wysokościowej u któregoś z nas (choć, jak się później okazało, bardziej chodziło o radykalną zmianę temperatury). Uznaliśmy jednak, że jedna adrenalina to za mało i należy dojechać do bardziej strategicznego miejsca. Pod osłoną nocy dotarliśmy zatem najpierw do drogi M41, a następnie do jeziora Kara-Kul, gdzie udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Tym razem zapakowaliśmy się do maggioliny we trójkę, ponieważ na 4100 m.n.p.m. noce bywają chłodne. Tym razem temperatura spadła poniżej zera.













































