
Przenocowaliśmy zatem nad brzegiem Wachszu, w pobliżu wsi Chumdon. Rzeki są w Tadżykistanie dobrem nadrzędnym. Co ciekawe, system elektrowni wodnych wytwarza 90% energii elektrycznej państwa. Rzeka Wachsz (kirgiska nazwa – Kyzył-su, czyli czerwona rzeka) biegnie z Kirgistanu na południe Tadżykistanu, gdzie łączy się z rzeką Pandż, tworząc Amu-darię. Gdyby nie fakt, że Sowieci zmienili bieg tej ostatniej, nie doszłoby do jednej z największych katastrof ekologicznych w historii ludzkości – wyschnięcia Jeziora Aralskiego. Rzeka Wachsz, łącząca potężne góry ze stepem, ukazuje zatem doskonałość natury. Jak widać, tylko człowiek jest w stanie zepsuć to, czego nigdy nie powinien dotknąć.
Pożegnaliśmy rzekę Wachsz i obraliśmy kierunek na Kalaikhum. Tym razem towarzyszyła nam rzeka Obikhingou, zabarwieniem przypominająca busika UAZ z początku produkcji. Senne wioski mijane po drodze, idealnie wtopione w przepiękny tadżycki krajobraz, co rusz ukazywały nam serdecznie nastawionych miejscowych. Dzieci, młodzież, starcy – wszyscy nas pozdrawiali, chcąc zamienić słowo w języku rosyjskim. „Skąd jesteście?”, „Dokąd jedziecie?”, „Europejskie fajki macie?” to jedne z wielu pytań, które kierowano pod naszym adresem. Dzieci w Darwazskim Rajonie trudnią się głównie sprzedażą gruszek. W pewnej wiosce G-klasa została otoczona przez młodych tadżyckich przedsiębiorców – zarówno chłopców, jak i dziewczynki. Chłopcy nie wykazali się jednak dżentelmeństwem, ponieważ ożenili nam wiadro gruszek nie zważając na to, że ranią w ten sposób uczucia koleżanek po fachu. Widząc smutne twarze dziewczynek, dokupiliśmy nieco owoców, jednak wszystkich dzieci nie byliśmy w stanie uszczęśliwić.
W pewnym momencie zatrzymaliśmy się nieopodal tablicy pamiątkowej z napisami w języku tadżyckim. Znajdowały się na niej cztery nazwiska – Akino Otaka, Ryszard Szewczyk, Adolfo Siarpegu oraz Dżurdżon Machramow. Pierwsi trzej – Japończyk, Polak oraz Urugwajczyk – byli obserwatorami misji pokojowej ONZ, natomiast czwarty – Tadżyk – pełnił funkcję tłumacza. Już po zakończeniu wojny domowej w Tadżykistanie, w roku 1998, wyżej wymieniona czwórka patrolowała drogę na odcinku Tawildara – Labidżar. Ryszard Szewczyk kierował pojazdem, gdy nieznani sprawcy oddali w jego kierunku serię strzałów. Następnie wszyscy podróżujący zostali rozstrzelani i zrzuceni w przepaść. Ich ciała zostały odnalezione 150 metrów poniżej poziomu drogi. Przyznam ucziwie, że wcześniej nie znałem tej tragicznej historii, dowiedziałem się o niej dopiero po zobaczeniu pamiątkowej tablicy. Dodać należy, że sprawców nigdy nie odnaleziono. Oddaliśmy zatem hołd wszystkim zamordowanym i w milczeniu ruszyliśmy dalej na wschód.
Jechaliśmy bardzo wolno, ponieważ warunki drogowe nie pozwalały na rozwijanie zawrotnych prędkości, a przepiękne widoki dookoła powodowały, że chcieliśmy korzystać z nich w jak największym stopniu. Około godziny 14 dotarliśmy do checkpointu przed Tawildarą, gdzie zdecydowaliśmy się zjeść obiad. Miasteczko jest bardzo interesujące, ponieważ wygląda zupełnie inaczej, niż mijane po drodze wioski. Są w nim asfaltowe drogi, eleganckie zabudowania, sklepy, a nawet stadion piłkarski, położony tuż nad rzeką Obikhingou. W lokalnej knajpie nie załapaliśmy się już na płow, jednak przemiła gospodyni uraczyła nas kurczakiem, który był naprawdę rewelacyjny. Obejrzałem również tzw. „letnią kuchnię” lokalu. Szczególnie urzekły mnie urządzenia do przyrządzania płowu. Kucharki były bardzo zdziwione, że wiem jaka jest kolejność dodawania poszczególnych składników do kotła (podjąłem w życiu dwie próby przygotowania płowu, obie zakończyły się niepowodzeniem). Rozmawiało się bardzo miło, ale jedna z kelnerek próbowała mnie zjeść wzrokiem (wyobraziłem sobie siebie w tadżyckiej czapce z siwą brodą, wciągającego czystą tabakę i wyprowadzającego barany na wzgórze nieopodal Tawildary), wobec czego prędko uregulowałem rachunek i ruszyliśmy dalej.
Po drodze zboczyliśmy z drogi M41, wjeżdżając do kilku przeuroczych wiosek. Dariusz przeklinał pod nosem, że znowu zjechaliśmy do jakiegoś piekła i nigdy nie dojedziemy do Doliny Bartang, jednak uśmiechniętne twarze tadżyckich dzieci w pełni zrekompensowały nam kiepską drogę. Na szczęście o poranku kupiliśmy wystarczającą ilość gruszek, by wszystkie dzieciaki obdarować. Wreszcie dotarliśmy z powrotem do M41 i natychmiast rozpoczęliśmy wspinaczkę na przełęcz Batanam, położoną na 3252,8 m.n.p.m. Sama przełęcz nie zapiera dechu w piersiach, jednak już zjazd w kierunku Kalaikhum to prawdziwa uczta dla oczu. Co ciekawe, w okolicach Batanam znajdują się znaki informujące o tym, że tereny okalające główną drogę mogą być zaminowane.
Z przełęczy zjechaliśmy jakieś 1600 metrów w dół, gdzie ponownie naszym oczom ukazała się rzeka Obikhombou. Niedaleko od Kalaikhum ponownie checkpoint, ponownie znane już doskonale pytania w języku rosyjskim i ponownie rozdawanie „europejskich papierosów” tadżyckim wojskowym. Przed Kalaikhum minęliśmy fantastycznie położone wsie. Domy znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki, która podmywa wręcz ich tarasy. Zgodnie stwierdziliśmy, że jest to niebywały potencjał turystyczny, jednak na szczęście nie został on jeszcze wykorzystany. W Kalaikhum zameldowaliśmy się wieczorem, jednak na miejsce na nocleg odnaleźliśmy już za miastem. Przyznać trzeba, że widok był rewelacyjny. Co prawda w bezpośrednim sąsiedztwie znajdował się motel, bar oraz stacja paliw, jednak my nie mogliśmy oderwać oczu od mostu, rzeki, i wsi na przeciwnym brzegu. Nocowaliśmy zatem z widokiem na Afganistan, a szum rzeki Pandż skłaniał do wielu refleksji…







































