Dzień XIX-XX: Buchara – Duszanbe – Chumdon

Uzbekistan, transport pieców do „lepioszki”

O poranku zafundowaliśmy sobie małą rundkę po Bucharze. Zabytkowe centrum zostało zrewitalizowane ze smakiem, jednak bez wątpienia straciło nieco na oryginalności. Jak na ignorantów przystało, po kilkunastu minutach siedzieliśmy już w kawiarni nieopodal Medresy Ulugbega. Zamieniliśmy kilka zdań z małżeństwem z Holandii podróżującym po Azji Centralnej, a następnie naszym oczom ukazał się… Olaf, nasz nowy znajomy włóczęga z Poznania, którego poznaliśmy w podbakijskim porcie. Muszę przyznać, że niskobudżetowa podróż kolegi jest naprawdę godna pochwały. Olaf zatrzymał się w Bucharze w polskiej Parafii św. Andrzeja, gdzie franciszkanie pozwolili mu przenocować. Uraczył nas fantastyczną historią zasłyszaną u mnichów. Nie wiem czy jest prawdziwa, jednak na pewno godna przekazania. Dotyczy ona uzbeckich kierowców marszrutek, którzy kilkanaście lat temu wozili ludzi do pracy do Rosji „na azymut” przez step, przekraczając nielegalnie granicę z Kazachstanem. Jechali w piekielnie trudnych warunkach i niejednokrotnie zdarzało im się zabłądzić pośrodku niczego. Wówczas najwięksi „kozacy” mieli wyznaczać drogę po… odkopaniu grobów muzułmańskich, ponieważ ciała denatów w tej tradycji są ułożone w taki sposób, by głowa była skierowana na Mekkę. Uff… To by było na tyle opowieści w stylu sci-fi.

Mieliśmy do wyboru dwie drogi, w zasadzie nawet nie musieliśmy dewastować nagrobków by wyznaczyć cel. Pierwszy, bardziej „turystyczny” wariant zakładał przejazd przez Nawoi, Kattaqoʻrgʻon, Samarkandę, a następnie wjazd do Tadżykistanu w kierunku Pandżakent. Drugi, mniej „turystyczny” do Karszy, a potem bezdrożami wilajetu Surchundaryjskiego, prosto do Duszanbe. Oczywiście wybraliśmy wariant bardziej hardkorowy. Stan nawierzchni niestety nie pozwalał na bicie rekordów prędkości G-klasy, nie też wielu wrażeń. Ciekawostką jest brak oleju napędowego na stacjach, choć Uzbecy zapewniali mnie, że „za Bucharą to już wszędzie jest”. W Karszy jest kilka ogromnych stacji paliw, jednak „DT” (dizel’noye toplivo, czyli olej napędowy – W.S.) NIE MA. Nauczeni wcześniejszymi wydarzeniami wjechaliśmy zatem do wulkanizacji, ale bez spodziewanych efektów. Korciło nas, by wstąpić do czojchony, lecz wreszcie znaleźliśmy stację. Wyświetlacz na starym, radzieckim dystrybutorze nie wskazywał żadnych danych od wielu lat, lecz wierzę, że faktycznie zatankowaliśmy 60 litrów ropy. No, niech będzie, 55 litrów ropy i 5 litrów wody demineralizowanej. Na stacji okazało się, że brakuje nam kilkaset tysięcy somów, jednak udało mi się „zrobić wechsel” u… tapicera.

Im bliżej byliśmy Tadżykistanu, tym więcej pojawiało się podjazdów i pięknych widoków. Po drodze do granicy zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym. Poznaliśmy mieszkańca Moskwy o uzbeckich korzeniach, który przyjechał z kolegami z pracy, by pokazać im piękno ojczyzny. Miejscowi bez przerwy pytali nas skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Ekipa z daewoo nexia obdarowała nas piwem, następnie babuszka z daewoo damas, która zauważyła że mamy w samochodzie bieżącą wodę przybiegła z butelką, by ją napełnić. Muszę przyznać, że turystyka ukierunkowana na rozwijanie relacji międzyludzkich jest bardzo atrakcyjna poznawczo. Wydaje mi się, że w warunkach komercjalizacji wszystkich możliwych sfer życia, a co za tym idzie miejsc zabytkowych, ta forma zyska na popularności. Na marginesie chciałbym podzielić się refleksją dotyczącą języków. Na naszej trasie nie spotkałem turysty z Europy, który władał językiem rosyjskim nawet na poziomie podstawowym. Jeżeli ktoś wybiera się do Azji Centralnej i chce poznawać ludzi, mowa naszych wschodnich sąsiadów będzie zdecydowanie bardziej przydatna niż język angielski. Piszę te słowa na podstawie własnych obserwacji, lecz także opinii samych podróżników z Europy.

Do granicy dotarliśmy wieczorem, około godziny 21. Nie daliśmy się oszukać cinkciarzom po stronie uzbeckiej i chwilę później przechodziliśmy już odprawę. Cały zabieg trwał około godziny. Pogranicznicy tadżyccy puścili nas bardzo szybko. Najśmieszniejsza była kontrola celna. Skierowani zostaliśmy do naczelnika, który niczym sułtan siedział w klimatyzowanym gabinecie z 37-calowym telewizorem. Przesympatyczny wąsacz szybko wezwał swojego podopiecznego, by ten zaprowadził nas do innego pokoju, gdzie mieliśmy uiścić opłatę w wysokości 25 dolarów. Atmosfera była bardzo miła. Co ciekawe, pracownik służby celnej Tadżykistanu wymienił nam pieniądze na somoni, poczęstował przepysznym melonem, opowiedział o bohaterach narodowych, których fotografie ozdabiały przejście graniczne. Zdziwił się, że znam tadżyckiego uczonego, Bobodżana Gafurowa, a następnie pomylił Bułgarię z Polską i próbował nam wmówić, że jasnowidzka Baba Vanga była Polką. Jego koledzy po fachu szybko go jednak przytemperowali…

Opuściwszy przejście graniczne, bez specjalnych planów, skierowaliśmy się do Duszanbe. Nie mieliśmy pomysłu na nocleg, jednak problem szybko sam się rozwiązał. Staliśmy na czerwonym świetle, a obok nas ciemnoszary Porsche Cayenne. Po chwili kierowca opuścił szybę i spytał, czego nam potrzeba. Pierwotnie chcieliśmy zatrzymać się na parkingu i przenocować w wozie. Po dwóch nieskutecznych próbach znalezienia odpowiedniego miejsca uznaliśmy z naszym nowym znajomym, Ilhomjonem, że wobec tego pojedziemy do hotelu. Nasz przewodnik zaprowadził nas do „Hizmati Tojik”, chwilę później mieliśmy już pokój i siedzieliśmy w czwórkę w barze hotelowym w piwnicy. Poza nami nie było tam żywej duszy. Spytaliśmy naszego nowego towarzysza o to, czym zajmuje się na co dzień. Z rozbrajającym uśmiechem stwierdził, że jeździ sobie troszkę Porsche po Duszanbe i generalnie to… odpoczywa. Dowiedzieliśmy się także, że kilogram heroiny w Tadżykistanie kosztuje 3500 dolarów. Nie żebym się specjalnie znał na cenach narkotyków, ale zdaje się, że w Stanach Zjednoczonych za gram tego specyfiku zapłacić trzeba 100 dolarów… Ot, taka ciekawostka prosto z Tadżykistanu.

O poranku w Duszanbe mieliśmy kilka spraw do załatwienia. W pierwszej kolejności udaliśmy się do konsulatu Federacji Rosyjskiej w celu zapytania o możliwość uzyskania wizy tranzytowej. Urzędnik był bardzo miły i rzeczowy, jednak wyjaśnił nam, że lepiej aplikować nam w Kazachstanie. Opuściliśmy wobec tego placówkę i udaliśmy się na myjnię, by zmyć z G-klasy uzbecki pył. Tu ważna rada dla wybierających się w podróż na wschód: jeżeli chcecie dobrze zjeść, w większości przypadków jest to możliwe obok myjni samochodowej. W Duszanbe zjedliśmy absolutnie najlepszy płow, czyli najbardziej popularną w Azji Centralnej potrawę. Często bywa tak, że turystyczne miejsca nie zagwarantują nam kulinarnych wrażeń, a speluny i parkingi dla TIR-owców już tak.

Chcieliśmy zostać w Duszanbe na jeszcze jedną noc, ale po przejechaniu wszerz stepowego Uzbekistanu, zdecydowaliśmy jednogłośnie o wyjazd w kierunku Górnego Badachszanu. Przyznać trzeba, że od granicy, przez Tursunzodę, Duszanbe i kilkanaście kilometrów na wschód droga jest bez zarzutu. W pewnym momencie asfalt się kończy, a zaczyna się wyboisty szuter. Szuter, który będzie nam towarzyszył przez kolejnych kilkaset kilometrów…

SONY DSC
Wilajet surchundaryjski, Uzbekistan
SONY DSC
Niezawodna Wołga
SONY DSC
MSZ Tadżykistanu, Duszanbe
SONY DSC
Tadżykistan
SONY DSC
Centrum Duszanbe

PS: Dobre zdjęcia dopiero będą!


Dodaj komentarz