Dzień V-VIII: Północna Turcja – Batumi/Kobuleti – Tbilisi

Zbiornik wodny na rzece Kızılırmak w pobliżu Kargı w prowincji Çorum, Turcja

Piątego dnia podróży o poranku w Stambule okazało się, że nie jesteśmy jedynymi fanami starej motoryzacji na parkingu dla kamperów przy Kennedy Caddesi. Obok G-klasy w nocy pojawił się VW „Bulli” na austriackich blachach, natomiast jeszcze przed nami dotarła Toyota Hiace na tablicach berneńskich. Okazało się, że Toyotą podróżuje para Szwajcarów, która wybrała się w podróż życia na kilka miesięcy. To absolutnie rewelacyjna sprawa – mieć tyle czasu. Tydzień w Stambule, dwa tygodnie w Gruzji, dwa tygodnie w Azerbejdżanie, dwa miesiące w Azji Centralnej. Żyć nie umierać. Dodatkowy atut w postaci obecnego kursu franka szwajcarskiego bez wątpienia sprzyja tego typu przedsięwzięciom. Przesympatyczni Szwajcarzy sami stwierdzili, że podróżując wydają po prostu mniej niż w Bernie. Oczywiście w drodze nie zarabiają, ale nadal nie wychodzą na tym źle.

VW „Bulli” przyjechał równie pokręcony jak my fan starych silników diesla, który wspomniał coś o nieszczelnym wężyku przelewowym wtryskiwacza. „Ropa lała się na bułgarsko-tureckiej granicy, wstyd, eine katastrophe” – narzekał. Minutę później trzymałem w rękach nowy wężyk, który wydobyłem z naszej narzędziowej szuflady. Aleksander prawie popłakał się ze szczęścia i stwierdził, że to najpiękniejszy prezent, jaki otrzymał w tym roku. Dodam tylko, że mówił po polsku ponieważ pochodził z Nowej Rudy. Uszczęśliwianie ludzi to nasza specjalność.

Wyruszyliśmy ze Stambułu dość późno – około południa. Droga nie przyniosła żadnych komplikacji poza straszliwymi korkami za Stambułem. Zdaje się, że wielu Turków zdecydowało się wyjechać w celu świętowania Kurban Bajram. Muszę przyznać, że państwo to wciąż prężnie się rozwija, pomimo pewnych kryzysów politycznych oraz problemu kurdyjskiego. Mam porównanie, ponieważ pierwszy raz przemierzałem Turcję w 2011 roku, a następnie w 2015. Wrażenie robi infrastruktura drogowa, która jest na poziomie zachodniej Europy. Nie zmieniła się również jakość tureckiej kuchni. Niepoprawnie politycznie dodam, że weganie i wegetarianie powinni poczynić wyjątek od reguły i spróbować tureckiej baraniny i jagnięciny (proszę o krytyczne komentarze mojej teorii).

Robiło się późno, a my jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. Wreszcie na wysokości miejscowości Gerede odbiliśmy na Samsun, lecz rzeczą oczywistą było, że z naszą średnią prędkością dojechanie nad Morze Czarne o cywilizowanej porze to wyzwanie dość karkołomne. Zdecydowaliśmy zatem, że przenocujemy nad malowniczo położonym zbiornikiem wodnym na najdłuższej rzece Turcji – Kızılırmak. Był to nocleg „na dziko”, jednak miejsce o poranku wyglądało przepięknie. Nad brzegiem znajdowało się kilka drewnianych chatek rybackich. Nabraliśmy wody z jeziora do naszego wiadra czołgowego, napompowaliśmy zbiornik i skorzystaliśmy z naszego prysznica na ciepłą wodę. Udoskonalony prysznic działa fenomenalnie i polecam każdemu, kto wybiera się w daleką drogę terenówką lub busem, by sprawił sobie podobny. Może zaczniemy je produkować?

Z prowincji Çorum udaliśmy się do Samsun, a następnie na wschód w kierunku granicy z Gruzją. Północne wybrzeże Turcji ma bardzo duży potencjał turystyczny, lecz nie jest on wykorzystany. Minęliśmy Trabzon, Rize, Çayeli (jak sama nazwa wskazuje, ostatnie miasteczko słynie z produkcji herbaty) i około północy dotarliśmy na przejście graniczne w Sarp(i). Zasada jest taka: kierowca zostaje w samochodzie, pasażerowie wychodzą i muszą przekroczyć granicę pieszo. Podczas kontroli paszportowej okazało się, że nie mamy wiz w paszportach. Informacja ta lekko nas zestresowała, jednak rzeczą logiczną było, że przekraczając granicę w Kapıkule, musieliśmy uiścić opłatę za wizę. Widocznie pogranicznik był tak wyluzowany ze względu na Kurban Bajram, że zapomniał o wklejeniu wiz do paszportów. Na szczęście jego koledzy z Sarp również zbytnio nie przejmowali się formalnościami, ponieważ nie zrobili wielkiego problemu i kilka minut później przemierzaliśmy korytarze przejścia granicznego w poszukiwaniu Gruzji. Po drodze spotkaliśmy Gruzinkę, która prosiła nas o przemycenie kilku paczek fajek, jednak zgodnie stwierdziliśmy z Bartkiem, że ta kontrabanda może się dla nas źle skończyć. Pół godziny później siedzieliśmy już w samochodzie po stronie gruzińskiej. Z praktycznych informacji dodam, że ponownie należy w Gruzji zakupić ubezpieczenie pojazdu.

Było już bardzo późno, gdy dotarliśmy na kemping, który znajduje się przy samej plaży przed Kobuleti. G-klasa zaparkowana, księżyc odbijający się o taflę Morza Czarnego, chłodne piwko. Fenomenalne uczucie. O poranku okazało się, że naszymi sąsiadami są Rosjanie z Permu oraz… kolejny VW „Bulli”, tym razem na niemieckich tablicach z Ingolstadt. Okazało się, że podróżował nim w pojedynkę Niemiec – Felix – przesympatyczny gość, który szybko się do nas dosiadł. Nie będę się rozpisywał o czym rozmawialiśmy, bo jest to bezsensowne, jednak podam tylko jedną ciekawostkę. Narzekaliśmy na brak alkoholu w Iranie. Felix stwierdził, że jego koledzy, który jakiś czas temu tam podróżowali, wpadli na niecodzenny pomysł. Mieli sporo czasu i brak piwa doprowadzał ich do szaleństwa. Kupili zatem dostępne w Iranie piwo bezalkoholowe, dodali do niego drożdże i po kilku dniach mieli piwo pełnowartościowe. Genialne, prawda? My ograniczyliśmy się przed czterema laty do zorganizowania „araku”, czyli bimbru pędzonego na winogronach, o czym przeczytacie tutaj.

Namówiliśmy Felixa, by wybrał się z nami do Batumi na imprezkę. Rzuciliśmy temat w recepcji, gdzie jedna z dziewczyn z obsługi zaoferowała, że może nas podwieźć. W Batumi odwiedziliśmy nasze ulubione knajpy, po czym wróciliśmy pod Kobuleti. Co ciekawe, by dojechać na imprezę wystarczył nam jeden samochód. Jednak żeby wrócić potrzebowaliśmy… 4 taksówek. Wieczorem Felix wspominał, że chętnie pojedzie z nami do Tbilisi, jednak rano zmienił zdanie. Pożegnaliśmy go i ruszyliśmy w kierunku stolicy Gruzji. Zrobiło się piekielnie gorąco. Pędziliśmy do Tbilisi z dwóch powodów – po pierwsze, umówiliśmy się z naszym kumplem Kachą, którego poznaliśmy przed 6 laty podczas wyprawy do Gruzji i Armenii. Po drugie, Dinamo Tbilisi grało w eliminacjach Ligi Europy z Feyenoordem. Zacieraliśmy ręce na piłkarską ucztę, jednak UEFA wylała na nasze głowy kubeł zimnej wody. Fani Dinamo przeskrobali coś podczas meczu poprzedniej fazy z drużyną z Azerbejdżanu i niestety mecz odbył się ostatecznie bez udziału publiczności. W Tbilisi znaleźliśmy hostel, na którego podwórzu parkowały kampery (Niemcy), terenówki (Niemcy i Holendrzy), motocykle (Amerykanie) oraz ciężarowe Renault z napędem 4×4 na francuskich blachach. Najbardziej zaciekawił mnie ten ostatni pojazd, ponieważ podróżowała nim rodzina z dziećmi dookoła Świata. Ludzie naprawdę mają dużo czasu…

Z Tbilisi ruszamy dziś do Baku, gdzie będziemy próbowali załatwić wizę do Turkmenistanu.


Dodaj komentarz